Droga. Pył. Kurz. Piach.
Przestrzeń czarna poza mną.
I otchłań.
Nic nie ma w oddali.
Światełko? Blade.
Latarnia się pali.
Nie ma kwiatów.
Drzewa umarły.
Idę nie patrząc.
Zamarł. Krzyk.
Czyjeś ręce.
Lepkie. Mokre.
Nienasycone.
Drżące. Gorące z pożądania.
Czuję na twarzy.
Nagle. Bez pytania.
Zastygłam. Chcę być słupem.
Umarłym ciałem.
Łzy płyną obrzydzenia.
I potem inne ręce.
Czuję. Na piersiach. Brzuchu.
Wiele rąk mnie dotyka.
Umieram. Nie mogę krzyknąć.
Wykonać żadnego ruchu.
Rozerwą mnie. Pohańbią.
Ich dotyk jest jak język
obrzydliwego gada.
Przepalają mi skórę.
Nagle - wyrywam się.
I znowu padam.
Nie mam sił by uciec.
Przykute moje ciało
pokrywa mgła i piach...
- Obudź się.
- Przecież już jasno.
- To sen.
- I nocny strach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz